niedziela, 6 października 2013

Bo w mojej głowie zamieć, czarne, czarne chmury.

Niedzielny poranek. Cichy, spokojny, niczym nie zmącony niedzielny poranek, który sprawia, że chodzisz po mieszkaniu z lekkim uśmiechem i co chwilę podchodzisz do okna, aby przystanąć przy nim na chwilę i wpatrywać się w krajobraz. Krajobraz, który napawa Cię niespotykanym spokojem i radością. Krajobraz przesiąknięty delikatnymi promieniami wschodzącego słońca, złotymi liśćmi porozrzucanymi po chodniku i totalnym brakiem jakiejkolwiek żywej duszy. Jest dobrze. Można by wręcz rzec, że jest wspaniale.
Mimowolnie ubierasz buty, płaszczyk i wychodzisz na zewnątrz. Tym razem nawet przez sekundę nie zawahałaś się przy drzwiach. Wręcz przeciwnie; mocno popychasz ogromne drzwi kamienicy i wychodzisz na zalane jesiennym słońcem ulice Rzeszowa. Jest godzina siódma trzydzieści, a miasto widocznie pogrążone jest jeszcze w głębokim śnie. Wieje lekki wiatr, mróz szczypie Cię w policzki i nos, a słońce muska delikatnie twarz. Idziesz przed siebie, bez konkretnego celu. Delikatny uśmiech nie schodzi z Twojej twarzy. Pochłaniasz wspaniały widok rzeszowskiego parku, kopiesz szeleszczące, kolorowe liście i napawasz się chwilami, w których nie widzisz żadnego człowieka. Poranek idealny.

Chodziłaś bez celu dobre dwie godziny, kiedy w końcu Rzeszów zaczął budzić się do życia. Ludzie wybierali się na poranne msze do kościoła, niektóre sklepy zostały otwierane. I to wszystko właśnie nieco nadszarpnęło idealność tego krajobrazu. Wróciłaś do mieszkania jakby duchowo odświeżona. Czułaś się wręcz wspaniale. Nic nie zakłócało Twojego życia. Wszystko toczyło się tak, jakbyś tego chciała. Postawiłaś mleko na gazówce, wsypałaś czekoladowe kuleczki do miski, po czym zasiadłaś w fotelu przy oknie i zapaliłaś papierosa. Znów wpatrywałaś się w niebo, gdzie blade słońce było ledwo widoczne na tle równie bladych, delikatnie szarych chmur. Mleko wyleciało Ci z garnuszka, bo straciłaś rachubę czasu, ale nie przejmując się tym, zalałaś nim czekoladowy przysmak i usiadłaś w fotelu na przeciwko telewizora. Skakałaś po kanałach bez celu, kiedy natrafiłaś na Polsat Sport. Mecz siatkówki. Znów czujesz dziwne ukłucie w sercu. Przed oczami stają Ci obrazy sprzed czterech lat, kiedy byłaś kapitanem drużyny, w której trenowałaś i czerpałaś z grania niewyobrażalną radość. W treningi i mecze wkładałaś całe swoje serce i to właśnie ta żółto-granatowa mikasa pozwalała Ci zapomnieć o trudach w domu, pijanej matce i głodzie. Świetnie radziłaś sobie na pozycji libero, mimo tego swojego marnego metr sześćdziesiąt i trenerzy wróżyli Ci przyszłość usłaną medalami. Uśmiechnęłaś się lekko, widząc, że właśnie swój mecz rozgrywa lokalna drużyna - Asseco Resovia Rzeszów.
Czy nie za dużo się dzisiaj uśmiechasz? To chyba nie wróży nic dobrego.
Usiadłaś po turecku, w dłoni dzierżąc miskę z czekoladowymi płatkami i wpatrywałaś się w grę. Wszystko zaczynało do Ciebie wracać. Na Twojej skórze pojawiła się gęsia skórka, kiedy usłyszałaś niesamowicie głośny doping na sali i charakterystyczne odgłosy odbijanej piłki. 
- Fenomenalna obrona rzeszowskiego libero, Krzysztofa Ignaczaka! 
Miska z kuleczkami wypada Ci z rąk, roztrzaskując się na podłodze, a Ty zaczynasz krztusić się płatkami, które wpadły Ci do gardła, kiedy gwałtownie wciągnęłaś powietrze. Dosłownie czujesz, jak krew odpływa Ci z twarzy, a Ty stajesz się biała jak ściana.
Aha, jednak za dużo się uśmiechałaś. 
Znów coś dziwnego dzieje się z Twoim sercem, z rękami, które zaczynają się niemiłosiernie trząść. Nie możesz uwierzyć. Nie chcesz. Chwytasz pilot w obie ręce i mocno naciskasz czerwony guzik. Wstajesz i wychodzisz na malutki balkon, siadasz na podłodze i spuszczasz nogi przez barierki. Drżącymi palcami odpalasz papierosa i wpatrujesz się w panoramę Rzeszowa, która rozciąga się przed Tobą. Czujesz, jak Twoje wargi trzęsą się niebezpiecznie, dlatego coraz szybciej i głębiej zaciągasz się dymem z papierosa. Wytężasz wzrok i widzisz halę Podpromie. Wspomnienia wracają do Ciebie z niewyobrażalną siłą. Uderzają w Ciebie, po usadawiają się i kłębią w Twojej głowie, a Ty nijako próbujesz się ich pozbyć. Wraca do Ciebie uczucie, którym darzyłaś tego rzeszowskiego libero. Przypominasz sobie wszystkie chwile, które razem spędziliście. Przypominasz sobie jego minę i słowa, kiedy błagał Cię, żebyś nie wyjeżdżała do tej nieszczęsnej Hiszpanii, żebyś te wakacje spędziła z nim. Pamiętasz, jak bardzo byłaś na niego zła, bo on doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że wyjazd do Hiszpanii to Twoje wielkie nadzieje i marzenia. Nie potrafisz zliczyć ile razy przez pierwszy rok pobytu w psychiatryku, zadawałaś sobie pytanie Co by było gdybym Go posłuchała? Zastanawiałaś się, czy nadal bylibyście razem tak szczęśliwi, jak przed Twoim wyjazdem. Nie byliście typowymi nastolatkami. Ty szybko wydoroślałaś, ze względu na brak ojca i wiecznie pijaną matkę, a on już po prostu taki był. Zawsze inny niż wszyscy. Przypominasz sobie, jak bardzo Ci pomagał. Wspierał zawsze. Kochał najmocniej. Pocieszał jak nikt. Był. Po prostu.
Wypalasz już trzeciego papierosa pod rząd, ale nawet to nie może Cię uspokoić. Wstajesz i ruszasz w stronę komody w pokoju. Wyciągasz z niej do połowy zapełnioną butelkę Jack'a Daniels'a i znów wracasz na balkon, zasiadając w tej samej pozycji co wcześniej. W jednej dłoni dzierżysz kolejnego papierosa, a w drugiej whiskey. Rozkoszujesz się palącym przełykiem i przyjemnym ciepłem rozchodzącym się po Twoim ciele, mając nadzieję, że to pomoże Ci zagłuszyć wspomnienia. 
Nie zagłuszyło. Wręcz przeciwnie, tylko je spotęgowało. Odpalasz kolejnego papierosa i z złością zauważasz, że wypiłaś całą butelkę trunku, a paczka papierosów jest już zupełnie pusta. Wstajesz, zakładasz stare trampki i chwiejnym krokiem, powoli schodzisz ze schodów. Miałaś zamiar iść tylko do pobliskiego kiosku po paczkę Marlboro, ale zatrzymujesz taksówkę i każesz zawieść siebie na Podpromie. Kierowca zauważa, że jesteś pod wpływem alkoholu, ale tylko kiwa głową i rusza. Wszystko wokół Ciebie wiruje, nie jesteś przyzwyczajona do spożywania tak dużej ilości tego trunku. Wciskasz mężczyźnie banknoty w rękę i nie czekając na resztę wychodzisz z auta. Widzisz jak tłumy kibiców w biało-czerwonych barwach wylewają się z hali. Wszystkie te barwy, krzyki, śpiewy łączą się w jedność, a Ty masz wrażenie, że zaraz pęknie Ci od tego głowa. Ludzie zaczynają się koło Ciebie kłębić, popychają Cię, wbijają Ci łokcie w żebra, a Ty bezradnie próbujesz utrzymać równowagę i nie zwymiotować. Czujesz się jak w piekle. Nie masz kontroli nad niczym. W końcu upadasz na ziemię, nie przejmujesz się tym, że ktoś co chwile nadeptuje na Twoją stopę albo dłoń. Leżysz bezwładnie, nie chcesz i nie masz siły wstać. Trwasz tak od dobrych dziesięciu minut, kiedy krzyki i śpiewy trochę cichną. Zaciskasz mocno oczy, bo niemiłosiernie kręci Ci się w głowie, kiedy nagle ktoś delikatnie chwyta Cię za ramię i pyta Cię, czy wszystko w porządku. Masz ochotę wykrzyczeć mu w twarz, żeby nie zadawał takich banalnych pytań, masz ochotę wykrzyczeć jak bardzo cierpisz, jak bardzo życie jest niesprawiedliwe. Ale nie odzywasz się. W ogóle nie reagujesz, nie ruszasz nawet małym palcem. Masz nadzieję, że zostawi Cię w spokoju, a Ty zgnijesz tutaj sama. Masz nadzieję, że jakiś samochód nie zauważy chudziutkiej, malutkiej dziewczyny i rozpędzony Cię rozjedzie. Masz nadzieję, że umrzesz i że Twój ból w końcu się skończy. Ale oczywiście Bóg nie jest dla Ciebie tak łaskawy. Nieznajomy chwyta Cię pod pachy i podnosi, a Ty zaciskasz mocno oczy i obiecujesz sobie, że za żadne skarby ich nie otworzysz. On stawia Cię do pionu, a Ty kumulujesz wszystkie swoje siły, żeby ustać w miejscu. 
- Halo! Otwórz oczy! Co Ci się stało? 
Teraz słyszysz wyraźnie męski głos, którego właściciel chwilę później chwyta Cię za policzki, a Ty nie mogąc już dłużej wytrzymać otwierasz oczy. Jego twarz jest niebezpiecznie blisko Ciebie. Cały czas coś mówi, ale Ty już nie słyszysz tych słów. Zatapiasz się w ciemnoniebieskich oczach, które tak dobrze znasz, które mimo upływu tylu lat cały czas są takie same. Znów zmuszasz swoje mięśnie i z całej siły, która Ci pozostała odpychasz go i ruszasz biegiem. Biegniesz slalomem, załzawionymi oczami oglądasz się co chwilę za siebie i widzisz go, jak stoi nieruchomo i wpatruje się w Ciebie. W końcu wbiegasz za zakręt i kiedy tracisz go z oczu opierasz się o zimną ścianę budynku. Oddychasz ciężko, ledwo trzymasz się na nogach, chce Ci się wymiotować, obraz rozmazuje Ci się przed oczami, a w głowie huczy.
Umrę - powtarzasz jak mantrę. Starasz się unormować oddech, ale nijako Ci to wychodzi.

~ *  ~

Marzenia jednak się spełniają!
Turniej w Oleśnicy podbity i kolejne marzenia na liście odhaczone.
Miłej niedzieli! 

2 komentarze:

  1. mega rozdział. szczęka opada... miazga. czekam z niecierpliwością na następny!

    OdpowiedzUsuń
  2. Czyli, że Igła wkracza do akcji? Ciągle dręczy mnie pytanie dlaczego ona w tym psychiatryku wylądowała i dlaczego nie szukała pomocy właśnbie u Krzysztofa.

    OdpowiedzUsuń